Widz nie ma wyboru.
Rozmowa z Iwoną Bielską.

Widz nie ma wyboru. On musi mnie słuchać. Ponieważ ja muszę mu to powiedzieć.


– Pani Iwono,
zacznijmy od początku, zacznijmy od… Lubi pani ten zawód? 

– Czy ja lubię ten zawód… Są dni, kiedy lubię, a są dni, kiedy nie lubię. Generalnie bardzo lubię swój zawód i uważam, że to jest nadzwyczajne, co mi los zgotował, bo lubić swój zawód to nie jest chyba taka częsta sprawa. Natomiast w tej chwili, w sytuacji, w której znalazł się kraj, a wraz z nim człowiek, wszystko wydaje mi się beznadziejne i pozbawione sensu. Łącznie z moim zawodem.

Sytuacja jest tak przygnębiająca, widzę, że wielu ludzi udaje się na emigrację wewnętrzną znowu… A do tego jeszcze ta listopadowo-grudniowa pogoda, która naprawdę odbiera resztki optymizmu, sprawia, że nawet zawodem przestałam się cieszyć. Chociaż naprawdę nie mam powodów do narzekania i, o dziwo, z wiekiem coraz więcej propozycji się pojawia, nie mogę już, szczerze mówiąc, nadążyć. Ale, jak powiadam, ogólna atmosfera, w moim odczuciu, odbiera sens pracy.

–  Czy jest tak, że zawód aktora i generalnie teatr należy do swoich czasów bardziej niż inne rzeczy? I dlatego, jak czasy są podłe, to jest trudniej go wykonywać z satysfakcją? 

– Trudno powiedzieć, bo za komuny czasy też były dość podłe, a zawód się wykonywało z wielką satysfakcją, bo były jasne kryteria. Wiadomo było, gdzie jest miejsce artysty, jak zdefiniować wroga, i tak dalej. Wszystko było trochę, albo w większości, zdeterminowane okolicznościami. Teraz wszystko stało się jakieś miałkie, bez możliwości oceny. Można każdy autorytet zbrukać, opluć. Nie ma jasnych wartości. To, co dla mniejszości jest wartością, dla większości nie jest wartością. Albo odwrotnie. Naprawdę nie wiadomo, jak się w tym wszystkim znaleźć. Ci ludzie, którzy byli dla nas wielkimi autorytetami zostali tak sponiewierani…ocenia się teraz przedstawienia teatralne, których się w ogóle nie widziało i mówi się expressis verbis, że to jest albo gówno, albo arcydzieło. Kąpiemy się w sytuacjach absurdu, ponurej groteski. I tak sobie myślę: kolejna premiera – czy ona będzie udana? Ale udana dla kogo?

– Dobrze, ale to jest to, co idzie z góry – polityka, władza i tak dalej. Ale teatr oprócz tego  ma publiczność, prawda? I publiczność dała w ciągu tego roku dosyć pozytywny wyraz temu, że są ludzie, którym zależy i jest dla kogo grać. Więc, przecież, tej władzy sądzenia nie oddajemy całkiem polityce, prawda? 

– Ale stworzyło się nowe kryterium, że otóż to, co się nie podoba władzy, to to ma wartość. Nie zawsze tak jest. Teatr się stał narzędziem w grze politycznej. Jak się władzy nie podoba, albo jest jakiś skandal, jakaś afera – publiczność wali tłumnie. Często nie ma to nic wspólnego z wartością artystyczną przedstawienia. Znam wiele wspaniałych przedstawień, które nie zostały wmieszane w życie polityczne i publiczność się nimi nie interesuje. Przestaliśmy oceniać teatr pod względem artystycznym i to jest największa moja bolączka. Dlatego mówię, że na ten moment uprawianie mojego zawodu straciło sens… Chociaż nadal spotkanie z publicznością sprawia mi wielką przyjemność i w momencie, kiedy się nawiązuje jakaś relacja, dialog, to jest to wartość niezaprzeczalna i na tym chyba polega wykonywanie tego zawodu.

— Pani tam, w Łodzi, zdecydowała się oprzeć swoją interpretację roli na bezpośrednim kontakcie z publicznością. Jako jedyna Ofelia. Może pani opowiedzieć o tej decyzji? I czym dla pani jest publiczność właśnie, widzowie? 

– Dla mnie, aktorstwo w ogóle polega na kontakcie z widzem, na jakimś rodzaju rozmowy, a nie odgrywaniu jedynie stanu psychologicznego. Zawsze staram się być Iwoną Bielską. Jako aktorka Iwona Bielska w „nawiązaniu” z Ofelią, „nawiązuję” kontakt z widownią. Tam miałam dość specyficzny monolog, publiczność stała tak blisko, że postanowiłam jej się poskarżyć na swój los. Spróbować opowiedzieć o tym momencie, w którym ja, aktorka – Ofelia się znajduję i zobaczyć, czy to zostawia jakiś ślad. Nie mówię: robi wrażenie. Zostawia ślad. Tam było paru moich znajomych, którzy dokładnie odczuli to, co chciałam przekazać, to był w ogóle dosyć ciężki moment w moim życiu i oni to dokładnie odczytali. No więc zamierzenie zostało zrealizowane. Chyba wiodła mnie intuicja, bo kiedy zobaczyłam tych ludzi tak blisko, to postanowiłam skorzystać z ich obecności. I to też chyba był element nie tylko improwizacji, ale… desperacji.

– Publiczność jest chyba podstawowym elementem tej układanki, prawda? Aktor, spektakl, scena, widownia.

– Zawsze.

–  Mnie się bardzo podobało to, co pani powiedziała o sobie, że pani jest zawsze Iwoną Bielską w sytuacji aktorki. To jest świetne. Rozumiem z tego, że jakakolwiek rola by nie była, czy jakikolwiek nie byłby reżyser, to zawsze za tą, tym, co pani gra, jest pani wyraźna osobowość i charakter.  

– W jakimś sensie wykorzystuję własne doświadczenie, czasem podświadomie … Tu pracuje po prostu intuicja, wyobraźnia. Moje bycie na scenie polega głównie na tym, czego się nauczyłam od męża, a czego długo nie mogłam zrozumieć i co najkrócej zawiera się w jego powiedzeniu „nie graj, tylko mów”. Sytuacja, kiedy ktoś gra, jest natychmiast przeze mnie odczytywana. A ponieważ nie interesuje mnie na ogół aktorstwo aktora, tylko on sam, jako aktor – człowiek, to wolę wiedzieć, co on ma do powiedzenia niż to, jak gra.

– OK, to ładne. A mam takie pytanie – czy na aktorkę się patrzy czy się jej słucha? Jaki jest autorytet aktorki  poza sceną? Czy to może być w ogóle interesujący głos, jeżeli chodzi o inne aspekty rzeczywistości  niż teatr?

– No, to zależy, bo czasem aktor ma coś do powiedzenia poza sceną, a czasem nic! Widzi pani, mnie można na polityczne tematy naciągać, ale znam koleżanki, które w ogóle się tym nie interesują i tylko je praca interesuje, a okoliczności zewnętrzne nie za bardzo. Ja wolałabym, żeby mnie słuchano. Zresztą, zawsze staram się mówić z takim zrozumieniem i z taką esencjonalnością przekazu, żeby widz nie miał wyboru. Ja muszę mu to powiedzieć, a on musi mnie wysłuchać. Nie staram się chować za jakieś gierki techniczne, pomysły: a może tutaj siądę, a może zapalę papierosa. Jedna, jedyna intencja, która mi przyświeca – zmusić widza do tego, żeby mnie wysłuchał.

— W związku z tym, czy przyjmuje pani role kiedy uważa pani, że to jest akurat warte wysłuchania?

– Ja myślę, że zawsze jest coś takiego, co jest akurat warte wysłuchania. Nawet jak miałam epizod w serialu to zawsze chciałam się tak zachowywać na planie, żeby to, co mówię, było warte wysłuchania. Nawet w najgłupszej rzeczy muszę mieć poczucie, że to co mówię jest warte wysłuchania. Oczywiście aktorzy- mężczyźni mają więcej możliwości, bo najzwyczajniej w świecie mówiąc, jest więcej ról dla mężczyzn. Dla dojrzałych kobiet, szczególnie w naszym kraju, pozostają role jakichś dobrotliwych babć, cioć albo niedobrotliwych. Marzę o tym, żeby były takie scenariusze, jakie tworzy się na zachodzie. Starsze aktorki typu Judi Dench, Helen Mirren czy Meryl Streep – dla nich się pisze sztuki. Ale to nie chodzi tylko o granie, chodzi o to, że dorosłość też może być ciekawą stroną ludzkiej egzystencji, ona jest nieodwołalna przecież dla każdego. Tymczasem skupiamy się na warstwie glamour: trzeba być pięknym, młodym, bogatym i wysportowanym. No i tak dążymy do tego, bez względu na wiek, żeby być młodym, pięknym i wysportowanym, w związku z tym problemy nasze też chcemy, żeby były młode, piękne i wysportowane, a one takie już przestają być. Czy są mniej ciekawe?

– Ale to też jest chyba problem polskiej kultury i edukacji, jak jest postrzegana kobieta i jej, powiedzmy, data przydatności do pokazywania się w miejscu publicznym? Nie mówiąc o wypowiadaniu się… Wiek to jest w ogóle jeden z tematów, gdzie nasza kultura ciągle nie może zrobić kroku do przodu. 

– Ale my w wielu dziedzinach nie robimy kroku do przodu, a teraz robimy niestety parę kroków do tyłu w każdej dziedzinie i to jest najbardziej przerażające. Natomiast z publicznością to jest tak, że nasza publiczność na pewno nie jest taką publicznością, jaką można zaobserwować np. w Berlinie. Bo wszędzie na świecie publiczność przychodzi i zasiada na widowni z takim kredytem zaufania: otóż, przyszliśmy do teatru i cieszymy się, że będziemy oglądać to, co nam pokażecie. U nas publiczność przychodzi do teatru, siada skrzywiona, z zaciśniętymi zębami, na krzesłach: no, pokażcie, coście tam wymyślili…

– …„za publiczne pieniądze”…

– …za publiczne pieniądze, albo i nie za publiczne. Polski teatr jest z góry skazany albo na sukces, albo na przegraną, jeszcze zanim się odbędzie premiera.

– A jak pani myśli, skąd się bierze ten brak zaufania polskiej publiczności do teatru?

– To może nie jest brak zaufania, tylko to jest przewidywalne, publiczność idzie do teatru, bo już została nastawiona przez politykę, przez recenzentów, których mamy, no, takich, jakich mamy… I, oni właściwie przychodzą sprawdzić swoje oczekiwania. Coś, na przykład politycznie zostało okrzyknięte skandalem, to oni idą sprawdzić, na ile jest to rzeczywiście skandal. Albo jeżeli coś, zostało powiedziane, że jest nudne i nużące, to idą sprawdzić, czy jest nudne i nużące. Często myślę, że jest taka dominująca nieumiejętność sformułowania własnego sądu. Przychodzenie do teatru stało się stadne i bezmyślne. Jakaś masowość się wkrada, brak indywidualnego myślenia, ale tu znowu wkraczamy w te zjawiska, które zaczynają być powszechne w naszym życiu. I to są już chyba kwestie bardziej socjologiczne. To dotyczy całej sfery pojmowania świata. Oczywiście istnieją ludzie, którzy mają indywidualny ogląd, a tacy są właśnie najcenniejsi, z którymi później można pogadać. Ale myślę, że oni są w mniejszości. W tej chwili mam takie wrażenie, że sztuka nikogo już kompletnie nie interesuje. Ze jesteśmy naprawdę niepotrzebni.

– Bardzo smutny wniosek. To co, zlikwidować teatry? 

– Może…?

– Nie upomniałaby się publiczność? Może by się zorientowali, np. tak po dwóch latach: „kurczę, no…poszedłbym gdzieś”…?

–  Na pewno trzeba by się przyjrzeć sytuacji, tym molochom teatralnym, które mają milionowe dotacje, a którymi mogłyby się podzielić np. z teatrami prywatnymi, które mają straszne kłopoty finansowe, a dużo bardziej ambitne zamierzenia i repertuar. Myślę, że władzy kompletnie nie interesuje to, żeby pomagać teatrom, które mają ambicje i jakieś szalone plany, szalone wizje, tylko żeby pielęgnować status quo: no dobra, mamy to ustalone, że są te trzy teatry narodowe, reszta teatrów miejskich, reszta jakichś marszałkowskich, no i niech one sobie radzą, jak chcą. Często też w aktorach nie ma chęci, żeby rzucić zastane i szukać czegoś nowego, bo rodziny, bo kredyty, bo mieszkania, i tak dalej. A wszystko to znowu wiąże się z tym, że w ludziach zabija się szaleństwo i poczucie sensu. Oni tak tkwią na tych etatach, przychodzi jakiś następny dyrektor, dobra, zobaczymy, jak to będzie, jak się dyrektor nie podoba, to się trochę buntują i mówią, że oni tam nie będą grać, składają role i tak to trwa i trwa, i trwa, i umacnia się w tym bezsensie.

–  Rozmawiałam z Martą Kalmus, która przecież zdobyła bardzo dużą popularność parę lat temu, która zrezygnowała z zawodu aktorki. Właśnie przez te wszystkie uwikłania, przez brak poczucia mocy sprawczej, poczucia ważności tego zawodu, ale też ważności tego, co do powiedzenia może mieć pojedynczy aktor. Czy pani też tak to widzi negatywnie? 

– Bardzo cenię indywidualne akty odwagi. Bo to jest akt odwagi – zdecydować się na „nowe otwarcie”. Być może nadchodzi czas, w którym coraz więcej osób rezygnować będzie z uzależnienia swojej zawodowej drogi od „tablicy ogłoszeń” i wykonywania poleceń niechcianego dyrektora. Może pojawią się pomysły ryzykowne, ale dające satysfakcję typu: podejmujemy ryzyko, robimy coś razem z reżyserem, którego chcemy i który nas chce, pracujemy nad czymś, co uważamy za istotne. Myślę, że teatr musi mieć w sobie trochę szaleństwa, odrobinę ryzyka. Tam, gdzie to szaleństwo się kończy, gdzie wszystko jest przewidywalne to jest wtedy taki zawód, jak każdy inny – nie twórczy, ale odtwórczy.

– To ja mam pytanie takie. Wziąwszy pod uwagę całą sytuację teraz, potrzebę przemawiania do publiczności, potrzebę powiedzenia czegoś, co powinno zostać powiedziane, jaką rolę by pani najchętniej teraz zagrała? Co by pani chciała publiczności powiedzieć? 

–  Wszystko to, co pani powiedziałam, to bym chciała powiedzieć na scenie, ale nie wiem, kim wtedy bym miała być. Sufrażystką?

– Iwoną Bielską, aktorką!

 

 

 

Iwona Bielska urodziła się 7 września 1952 roku w Łodzi. W młodości uprawiała wyczynowo siatkówkę, reprezentując barwy ŁKS-u. Ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Jej dorobek teatralny i filmowy jest imponujący. Widzowie pamiętają ją przede wszystkim z pierwszego polskiego horroru – „Wilczyca”. Spośród wielu ról i epizodów można wymienić takiefilmy, jak „Ćma”, „Pułkownik Kwiatkowski”, „Bajland”, „Co lubią tygrysy”, „Wesele” czy popularny serial „Adam i Ewa”. W 2000 roku Iwona Bielska otrzymała Złotą Maskę oraz nagrodę 40 Kaliskich Spotkań Teatralnych za rolę Królowej Elżbiety sztuce „Królowa i Szekspir”.

 

Zadania, które wymagają odwagi.
Rozmowa z Ewa Domańską.