Trzymam się starych zasad.
Rozmowa z Krystyną Łubieńską

–  Pani Krystyno – jak to było i jest być aktorką przez tyle lat?

–  Ciekawe, co ma pani na myśli mówiąc „tyle lat”. Zapewne zdziwiłaby się pani, gdybym powiedziała, tak bez ogródek, że należę do tak zwanych „aktorek wiecznie młodych”, choć przecież w teatrze gram już od ponad pół wieku i pewien mój miły kolega powiedział o mnie niedawno na antenie radia, że jestem stara jak Wieża Mariacka. Ale z tą wieczną młodością to akurat prawda. Nie potrzebuję fałszować metryki, bo mnie zawsze cudownie odmładzała scena. W spektaklu „Czarownice z Salem” w Teatrze Wybrzeże gram przecież czternastolatkę… (śmiech). A poza tym, jakkolwiek bym się nie odmłodziła, dla aktora zawsze najlepiej byłoby, gdyby umarł na scenie. Jak Solski. Albo Molier.

Ale poważnie mówiąc, wybrałam sobie zawód trudny, czasem wręcz bolesny. Nie wiadomo czego daje nam, aktorom,więcej, chwil szczęśliwych czy goryczy? Satysfakcji czy łez? Ci słabsi nie wytrzymują, szukają czasem ratunku w alkoholu, palą po sto papierosów dziennie, w ostateczności odchodzą od zawodu, bo nie potrafią żyć w tak ogromnym stresie. Mnie uratował sport. Był remedium na wszelkie niepowodzenia.

–  I mówi Pani o szczęściu…

–  Bo trafiłam w teatrze na świetnych ludzi. Od Zygmunta Hübnera począwszy. Zjeździłam z teatrem pół świata, grałam piękne role, pracowałam u boku znakomitości. Byłam Ofelią u Wajdy, u Korzeniewskiego – Piękną Heleną w „Wojny trojańskiej nie będzie”, Kaśką w „Poskromieniu złośnicy”, Laurą w „Kordianie”, grałam u Hebanowskiego, u Prusa, u Babickiego, mam w dossier wielkie role Molierowskie (Elwira w „Don Juanie”) i Czechowowskie (Nina Zariecznaja w „Czajce”), za które byłam oklaskiwana i wielokrotnie nagradzana (Gloria Artis, Złoty Krzyż Zasługi). Grałam w teatrze,  w którym pracowali najlepsi. Wybitne aktorki: Lothe – Stanisławska, Pepłowska, Chodakowska, i wyjątkowi aktorzy: Szalawski, Cybulski, Fetting, Maklakiewicz. A grałam na okrągło, do dziś nie rozstałam się z Teatrem Wybrzeże, którym teraz kieruje dyrektor Adam Orzechowski.

Poza tym ja jestem nietypowa. Mimo mojej wielkiej miłości do teatru, miałam równocześnie doń spory dystans. Nie przeżywałam tego, co się w nim dzieje tak, jak wielu innym znakomitych moich kolegów. Może dzięki temu było mi łatwiej? To, co mnie angażowało najbardziej to praca nad rolą. Ale o role nie zabiegałam, nie prosiłam. Po prostu dostawałam je. Miałam szczęście – to prawda. Także w tym, że bez problemu potrafiłam dzielić czas na życie prywatne i pracę w teatrze.

–  Jak według Pani zmienił się teatr?

– Dziś rzadziej przychodzi się gratulować kolegom po premierach, pod garderobą nie ma już tłumów… To bardzo smutne. Teatr zmienia się tak, jak zmienia się nasza rzeczywistość. Teatr mądry często bywał tragiczny i był to kiedyś bardzo piękny tragizm. Rozdzierający, głęboki. Teraz nie ma już takiego teatru. Kiedyś teatr to była niezwykła, bogata scenografia (mistrz – Marian Kołodziej!), kostiumy – dzieła sztuki, dziś scenograf ustawia trzy krzesła, a aktor wychodzi na scenę w dżinsach i T-shircie. Może to czasem ma sens, ale ja tego nie lubię. Teatr dla mnie to czary, magia, coś, co działa na wyobraźnię, miejsce, z którego wychodzi się innym, odmienionym. Zmienia się teatr, ale zmienia się też aktorstwo. Jedno co nigdy się nie zmieni i zawsze będzie aktualne to prawdziwe, teatralne rzemiosło. Ono zawsze będzie w cenie. Co mnie bardzo boli we współczesnej dramaturgii, to fakt, że we współczesnych sztukach nie ma wielkich ról, nie ma materiału na aktorskie kreacje. Tak sobie myślę, że Cybulski nie miałby dziś za wiele w teatrze do roboty… Ja na scenie wciąż chcę być tą samą aktorka co przed laty. Trzymam się starych zasad. Dawnych metod. Liczy się gest. Głos. Dykcja. A przede wszystkim słowo.  Ono jest dla mnie ważne. Poza tym w latach 50. grałam u Cybulskiego i Kobieli w słynnym „Jonaszu i błaźnie”. Już wtedy byłam bardzo nowoczesna, współczesna (śmiech).

Teraz  klasykę uwspółcześnia się na siłę. Wychodzą z tego jakieś potwory. Jestem temu przeciwna. A propos dykcji i emisji głosu – dziś aktorów ze sceny nie słychać – to jest tragedia teatru w całej Polsce! Poza tym obecnie  więcej w teatrze jest publicystyki, mówienia wprost, mniej – poezji. A ja uważam, że bez poezji nie ma dobrego teatru.

–  Jak to jest być kobietą w teatrze?

–  Najpierw mężczyźni grali przecież kobiece role, a potem przyszedł czas na wielkie aktorki, które pięknie budowały historię teatru. Tak kiedyś, jak i dziś być kobietą w teatrze wtedy jest wspaniale, gdy gra się piękne role, o które nie trzeba zabiegać. Które same spływają. Ja, jeszcze raz powtarzam, miałam szczęście. Byłam w teatrze i nie ucierpiała na tym moja prywatność. Moje aktorstwo to nie były wyrzeczenia. Teatr mnie nie zagarnął do cna, do kości, kochał mnie elegancko, z wdzięcznością, tak, jak ja go kochałam. Miałam swoje życie pozateatralne, choć graliśmy więcej niż dziś się gra w teatrze. Bywały spektakle, które chodziły miesiącami, non stop, a my jednocześnie przygotowywaliśmy  się do kolejnych przedstawień. To czas, gdy w zasadzie nie wychodziło się z teatru. Ale to było normalne. Byliśmy jak rodzina. Otrzymywałam propozycje angażu  do Warszawy, ale ja wolałam zostać na Wybrzeżu, było tu wszystko co dla mnie ważne. Była moja cudowna, wspaniała Mama… Nigdy też nie pomyślałam, że mogłabym odejść z teatru. Przeszłam na emeryturę, ale grać nie przestałam. Wciąż były dla mnie jakieś interesujące role, choćby Roswity w „Blaszanym bębenku” wg Grassa w reżyserii Adama Nalepy. Nawet dziś, gdy moja kondycja fizyczna nie jest już taka jak przed kilkoma laty, na scenie – to wiem – nie mogę się poddać.

Właściwie nie wiem, co to jest emerytura. I wcale nie mam ochoty się tego dowiedzieć. Rola emerytki nie pasuje do mego emploi.

–  A szczególnie ważne role kobiece w pani karierze? Pod względem ważnego społecznego wydźwięku? 

–  Wszystkie były ważne. Grałam kobiety, które kochały, nienawidziły, kobiety szarpane emocjami, kobiety, które czuły. Które potrafiły kochać, i te, które kochać nie umiały. Miłość, do mężczyzny, do świata, do ludzi, jak sobie daje z nią radę bohaterka sztuki, którą przyszło mi kreować – to w budowaniu postaci interesowało mnie najbardziej. Najważniejsze było dla mnie pokazać jak bardzo jest prawdziwa.

–  Czy teatr powinien więcej kobietom oferować? 

–  Kobiety w teatrze były zawsze. Zawsze ważne. Może i najważniejsze? Wielkie dyrektorki, choćby Lidia Zamkow, która ściągnęła na Wybrzeże Cybulskiego, wybitne reżyserki, charyzmatyczne aktorki. Pracowałam z wyjątkowymi  kobietami – aktorkami, ale i reżyserkami. Choćby z Zorką Wollny, która zaprosiła mnie do projektu „Ofelie. Ikonografia szaleństwa”, dając zupełnie niebywałą możliwość powrotu do emocji sprzed ponad pół wieku. To w teatrze się nie zdarza. Zastanawiający jest ten podział na kobiety i mężczyzn, o który pani pyta, w sensie decyzyjności w teatrze. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam i raczej nie dostrzegałam problemu. Najważniejsze, by ktoś był dobry w tym co robi. Płeć nie miała tu żadnego znaczenia. Oczywiście, istniała rywalizacja w kwestii ról w obrębie płci, ale to było i będzie zawsze. Nie ma to nic wspólnego z feminizmem. Uważam, poza tym, że nie ma drugiego takiego miejsca jakim jest teatr, gdzie kobieta może być w pełni kobietą. Ja tak się czułam. I kiedyś, i dziś.

–  A czy teatr powinien być polityczny? 

–  Teatr powinien być przede wszystkim dobry. Powinien też być miejscem magicznym. Nie może być li tylko manifestem, ani szokować gołą pupą. Nie mam nic przeciwko nagości na scenie, pod warunkiem, że ta nagość ma jakiś sens. Poza tym dziś częściej rozbiera się na scenie mężczyzn. Kobiece ciało już spowszedniało. Czy to dobrze czy źle, nie wiem, wiem natomiast, że nagość podszyta efekciarstwem źle robi teatrowi. Odbiera mu godność. Teatr musi być ogromny! To świątynia. Dla mnie niezmiennie. Do końca.

Widz nie oczekuje od teatru, by komentował politykę. Widz chce wyjść z teatru poruszony, oczarowany. Przychodzi się tu jak do innego świata. Teatr ma poruszać wrażliwość, inspirować wyobraźnię. Dawać radość, uśmiech. Teatr, który nie umie wzruszyć, nie ma sensu.

Nie trzeba robić stricte politycznego przedstawienia, by trafić do ludzi z największym, nawet ocierającym się o politykę przesłaniem. Przekaz „wprost” jest najgorszy dla teatru. Dziś, niestety, góruje. Największą sztuką jest tak zrobić spektakl, by umiejętnie połączyć czas, w którym sztuka została napisana ze współczesnością. Rzadko to się dzieje. Dziś teatrowi zdarza się naśladować telewizję, internet, czasem spektakl to zlepek prasowych newsów. Ale, myślę sobie, mimo wszystko, teatr przetrwa. Dzięki słowu.

–  Jakie narzędzia pracy są Pani bliskie jako aktorce?

– Wszystkie, które uczynią rolę prawdziwą.  W kreowaniu roli i tak najbardziej liczy się osobowość aktora. Tego nie można się nauczyć.

Pani teatr idealny…

– Mądry. Budzący wzruszenia. Nie poddający się modom, trendom, twórczo niezależny. Teatr bliski człowiekowi.

 

 

Krystyna Łubieńska – Aktorka. Występowała w teatrach: Młodego Widza we Wrocławiu (1950–56), Dolnośląskim w Jeleniej Górze (1955), Rozmaitości we Wrocławiu (1956–58), Wybrzeże w Gdańsku (1958–63, 1964-70, 1971–92 i 2001), Ziemi Mazowieckiej w Warszawie (1963–64), Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach (1970–71) i im. Juliusza Osterwy w Lublinie (1971). Oznaczona Złotym Krzyżem Zasługi z okazji 50-lecia Teatru Wybrzeże (1996) Nagrodzona przez prezydenta miasta Gdańska za całokształt pracy artystycznej (2005).

 

Wszystko dla widza.
Rozmowa z Moniką Dąbrowską.